Ostatnio
polubiłem niedziele. Niby to przedsionek poniedziałku i
słodko-gorzka końcówka weekendu, ale ostatnio podchodzę do nich
raźniej, ponieważ to na niedzielę wyznaczyłem sobie pewien nowy
rytuał, który staram się wprowadzić w życie, a o którym dzisiaj
chcę Wam opowiedzieć.
Od razu
napotykam się na problem nomenklatury. Czytałem o tym nowym nawyku
na stronach w języku angielskim i tam brzmiało to bardzo ładnie:
weekly review. Z drugiej strony chcę, by Tłok myślenia krzewił
piękną polszczyznę. Więc jak to nazwać? Cotygodniowa powtórka?
Organizacyjne niedziele? Hm, może coś takiego. Spotkanie
organizacyjne. Cotygodniowe, sam ze sobą. Tak, niech będzie
spotkanie.
A zatem owo
cotygodniowe niedzielne spotkanie organizacyjne to mój sposób na
odstresowanie się przed nadchodzącym tygodniem. Zaczyna się od
rozmowy z moją dziewczyną, która niedawno stała się moją
współlokatorką. Ustalam z najdroższą mi na świecie kobietą, że
przez najbliższą godzinę chciałbym zająć się sobą, i
upewniwszy się, że nie jestem w trybie natychmiastowym potrzebny do
jej szczęścia, rozpoczynam właściwe spotkanie.
Pierwszym
punktem działań jest usunięcie wszystkiego, co niepotrzebne, z
mojej przestrzeni pracy, czyli biurka. Już ten jeden mały krok
przywraca dużą dozę mentalnego komfortu; niby to tylko parę
rzeczy, a jednak zawsze tkwią na widoku, widzi się je kątem oka
spoglądając na monitor, odwracają uwagę, przeszkadzają.
Posprzątawszy biurko robię porządki na pulpicie; w niesamowity
sposób zawsze udaje się tam nagromadzić nowe ikonki w ciągu
siedmiu krótkich dni.
Posprzątawszy
bezpośrednie otoczenie, zarówno fizyczne, jak i wirtualne, zabieram
się za myślenie w skali tygodnia-miesiąca: co przeczytałem
dopisuję do mojej listy zaliczonych lektur, co chciałbym przeczytać
następne trafia do oczekujących. Co udało mi się zrobić odhaczam
z mojej wirtualnej listy zadań (używam Wunderlist, jeśli
chcecie wiedzieć), a co powinienem zrobić w nadchodzących dniach
dopisuję do owej listy. Potem czas na kalendarz: wszystkie
zbliżające się wydarzenia od egzaminów po koncerty. Potem
przypomnienia z iPoda, jeśli jakiekolwiek są (potrafią się ukryć
i zakraść niepostrzeżenie, gdy jest już za późno).
Ważne w
spotkaniu organizacyjnym jest przechodzenie od szczegółu do ogółu
oraz od myślenia krótkoterminowego do długoterminowego (w
maksymalnym tego słowa znaczeniu). Dlatego jego najciekawszą
częścią jest ostatni kwadrans. Wtedy (jeśli wybaczycie metaforę)
przestaję patrzeć pod nogi ani nawet na drogę przed sobą, a za to
spoglądam na horyzont. Jak często znajdujecie czas, żeby przez
piętnaście minut pomyśleć o tym, dokąd zmierza Wasze życie? Raz
na miesiąc? Raz w roku? Zależy od towarzystwa i stężenia
alkoholu? Moje ostatnie piętnaście minut to właśnie tego typu
przemyślenia. Staram się wtedy zamienić mgliste marzenia na
konkretne cele, rozważyć, czy na chwilę obecną podążam we
właściwym kierunku, albo choćby przypomnieć sobie, dlaczego tak
ważna jest ta cholerna sesja, która mogłaby się już skończyć.
Tylko jedna
rzecz mnie martwi: jeśli już coś zaniedbuję podczas moich
spotkań, to właśnie ta ostatnia część. Posprzątać biurko jest
łatwo, usunąć ikonki z pulpitu to pestka. Ogarnąć listy zadań
to czasem dołujące zadanie, w zależności od nakładu nowej pracy,
niemniej jest wykonalne. Ale przyjrzeć się swojemu życiu i
sprawdzić, czy utrzymuję właściwy kurs? Boję się tego. A co,
jeśli nie? Jeśli względem zeszłego tygodnia marzenia i cele tylko
się oddaliły?
Może lepiej
widzieć w tym źródło motywacji. Dziś co prawda nie jest
niedziela, tylko wtorek, ale życzę Wam (i sobie, a co), żebyśmy w
następny wtorek byli wszyscy bliżsi swoich celów. Przecież
najtrudniej zacząć, prawda?
Labels: post odhaczony
Prześlij komentarz