Dziś będzie
znów o pojęciu, które pierwotnie zasłyszałem w języku
angielskim jako 'the dark night of the soul', a do którego będę
się odnosił jako ciemna noc duszy. Ale najpierw trochę kontekstu.
Ostatnio trudnię się edycją mojej najnowszej powieści (ależ to
dumnie brzmi!) i idzie mi beznadziejnie (a to już trochę mniej
dumnie...). Można rzec, że wspomniana wyżej ciemna noc duszy
nastała dla mnie w kontekście prób poprawienia tego upartego
kawałka tekstu, który nie daje się okiełznać ani nawet porządnie
podzielić.
Spieszę z
wytłumaczeniem, czym ciemna noc duszy właściwie jest: to absolutny
dół, najniższy punkt na wykresie emocjonalnym. W filmach
fabularnych i książkach, na przykład, jest to moment, w którym
bohater zupełnie podupada na duchu, nie widzi wyjścia ze swojej
kryzysowej sytuacji, przyjaciele odwrócili się od niego, jest
uwięziony, pozbawiony mocy, znajduje się w śmiertelnym
niebezpieczeństwie – niepotrzebne skreślić, ale najlepiej nie
skreślać, najlepiej dodawać jak najwięcej utrudnień, bo chodzi
właśnie o to, żeby ta noc była jak najciemniejsza, żeby było
możliwie jak najbardziej beznadziejnie. Podobny termin występuje
także w psychologii, wtedy to oznacza moment absolutnej rozpaczy dla
osoby zmagającej się, na przykład, z uzależnieniem, szokiem
pourazowym lub wszelkimi innymi osobistymi problemami. Częstokroć
taka ciemna noc duszy jest paradoksalnie impulsem do działania,
momentem otrzeźwienia.
I o dziwo to
właśnie koncept ciemnej nocy duszy zainspirował mnie i pomógł mi
wyjść z mojego własnego dołka. Podczas edytowania Boskiej gry
pociłem się
nieustannie nad rozpoczęciem fabuły, nad jej nowym zakończeniem,
nad tym, jakie sceny zostawić, jakie usunąć, analizowałem
postacie ze wszystkich stron, słowem: dużo napisałem się o
tym, co chcę zmienić,
ale nie miałem pojęcia jak,
a przede wszystkim od czego zacząć.
Wtedy postanowiłem znaleźć nowy punkt zaczepienia, nie myśleć
ani o początkach, ani o końcach, ani nawet o rozwinięciu, ani o
punkcie kulminacyjnym, tylko o tym czarnym, głębokim dole zaraz
przed, o chwili, w której (wybaczcie) wszystko
idzie się jebać.
Słowa
zaczęły płynąć. Okazuje się, że można, niczym George R.R.
Martin, znajdować przyjemność w gnębieniu swoich postaci.
Bezustannie
dorzucałem im nowe ciężary, jeszcze gorszego pecha, jeszcze
większe utrudnienia, kolejne pułapki, kolejne powody, by się
poddać. Skoro mają to być, do ciężkiej cholery, moi bohaterowie,
to niech nie walczą z byle czym. Każdy nowododany element w
oczywisty sposób wskazywał na sceny, które trzeba będzie dopisać
wcześniej, żeby zapoczątkować lub choćby zapowiedzieć dany
problem. W ten sposób ciąg przyczynowo-skutkowy w końcu zaczął
się ujawniać, zaczynając od najmniej oczekiwanego miejsca, bo od
środka.
Po
prostu uwielbiam, kiedy w życiu zdarzają się takie sytuacje, te
paralelizmy pomiędzy rzeczywistością a fikcją, albo i pomiędzy
różnymi aspektami samej rzeczywistości. Teraz na przykład widzę,
że dopiero co pisałem o ciemnej nocy duszy moich umęczonych
postaci, a już przychodzi czas na ciemną noc duszy dla mnie i
całego mojego roku na
studiach, gdyż rozpoczyna
się najtrudniejszy odcinek naszej sesji. Zapewne w puencie tego
posta powinienem napisać, że
po każdej takiej ciemnej nocy nastaje szczęśliwy, jasny dzień,
ale bynajmniej nie jest to prawdą, tak jak przekonałem się
ostatnio choćby na przykładzie Cmętarza zwieżąt
Stephena Kinga.
Czasami ciemna noc duszy trwa nieprzerwanie,
mrok gęstnieje i rośnie, aż staje się czernią stanowiącą tło
dla upiornego słowa
KONIEC. Ale żywię nadzieję, że tym razem tak nie będzie.
Labels: ciemność widzę , widzę ciemność
Prześlij komentarz