Pytanie: co do tej pory
uważałem za niezbity dowód na to, że świat się kończy, a od
niedawna w tym samym fenomenie widzę szansę na to, że ludzkość
zmierza ku lepszej przyszłości?
Odpowiedź: reklamy na
YouTube.
Pozwólcie, że wytłumaczę.
Dawno, dawno temu (czyli
mniej więcej pięć lat wstecz i dalej) popularny serwis
internetowy, na którym znaleźć można wszystkie możliwe filmy o
kotach był,
choć trudno to sobie teraz wyobrazić, całkowicie wolny od reklam.
Klikając na link do YouTube nie trzeba było się martwić, że
zamiast upragnionego materiału wideo obejrzymy uśmiechniętego
aktora reklamującego kolejny środek czyszczący. W tych pięknych,
idyllicznych wręcz czasach jedynym ryzykiem była wszechobecna
praktyka rickrollowania (odsyłam tutaj,
jeśli nie kojarzycie, o co chodzi), a i tego dało się uniknąć
przy zachowaniu pewnej ostrożności. Filmik zaczynał się wtedy,
kiedy się na niego kliknęło, po serwisie nie szalały żadne PSY,
niebo było bezchmurne, zima krótka, latem nie waliło burzą przez
pięć dni w tygodniu, ogólnie rzecz biorąc żyło się cudownie.
Skontrastujmy ten obraz z dniem dzisiejszym: reklamy na
najpopularniejszym na świecie serwisie wideo są codziennością,
ba, dziś filmiki z reklamami są (a przynajmniej wydają się być)
częstsze, niż te reklam pozbawione. Reakcja na ten przeklęty
pomarańczowy pasek postępu reklamy w miejscu, w którym powinna być
klasyczna czerwień jest zawsze taka sama: szok, rozpacz, zgrzytanie
zębów, wyrywanie włosów, a przede wszystkim, i do niedawna sam
przodowałem w tej kategorii, płacz i narzekanie, że świat zszedł
na psy, że padł ostatni bastion wolnego od komercji internetu, że
kiedyś, ach, kiedyś...
To wszystko trwało do momentu, gdy zastanowiłem się nad tym, do
kogo właściwie trafiają pieniądze z tych nieszczęsnych reklam.
Pierwsza myśl nasuwa się sama: do właścicieli serwisu,
oczywiście. I owszem, właściciele YouTube'a dostają swoją dolę,
ale rzecz w tym, komu dostaje się reszta. Reszta ląduje w
kieszeniach właścicieli kanałów, którzy podpisali z serwisem
umowę partnerską. Do ludzi, którzy za pośrednictwem internetu
poświęcają się swoim pasjom – muzyce, recenzjom gier,
dokumentowaniu przygód zwierząt domowych z rodziny kotowatych – i
mogą na tym łatwo, szybko, a nawet, jeśli się uda, całkiem dużo
zarabiać.
To
objawienie zupełnie zmieniło moje spojrzenie na temat. Przez moją
ciągłą fiksację na reklamach i nienawiść o tym, zupełnie
zapomniałem o samych filmach. A filmy są świetne. Jest ich coraz
więcej. Ludzie utrzymują się ze sprawdzania prawdziwości reklam,
z sarkastycznego krytykowania kultury, z naśmiewania
się z polskich stereotypów. Czy nie powinniśmy się z tego
cieszyć?! Ilu z nas marzy o tym, by życiową pasja stała się
źródłem utrzymania, choćby pobocznym lub tymczasowym? I czy
wyświetlanie półminutowych reklam to naprawdę taka duża cena za
to, by ludzie mogli spełniać swoje marzenia?
Więc na tym po moich niedawnych przemyśleniach stanęło. Nie
mówię, że teraz będę z rozkoszą tolerował fakt, że pan Hajzer
i jego proszki infiltrowały moje, ekhm, internety, ale przynajmniej
wiem, że służy to czemuś więcej, niż tylko polepszeniu
sprzedaży Vizira i napełnieniu i tak już przepełnionych kont
bankowych firmy Google. Ale jeśli ma to umożliwić większej ilości
ludzi zarabianie na swojej pasji, to niech już te przeraźliwe
pomarańczowe paski sobie będą.
Prześlij komentarz