Myślę, że jesteśmy bardziej kreatywni, niż nam się wydaje. Myślę też, że jesteśmy kreatywni o wiele częściej, niż może się z początku zdawać. Niby 'inspiracja' jest czymś, czego najbardziej potrzebują muzycy, pisarze, malarze, graficy, a jednak słyszę ludzi mówiących: „nie mam weny, żeby napisać ten referat”, „ten projekt idzie mi jak krew z nosa”, „nie mam pojęcia, o czym napiszę pracę”.

Tak naprawdę wszyscy z nas mogliby skorzystać z większej dawki inspiracji; nic więc dziwnego, że jednym z tematów, który zasugerowano mi do poruszenia na łamach Tłoku myślenia dotyczył właśnie kreatywności. Jak być bardziej kreatywnym na co dzień? Istnieje kilka rzeczy, których można spróbować... a właściwie kilka rzeczy, o których najlepiej zapomnieć.
  1. Zapomnij o oryginalności.
Jest taki tekst, do którego czasami wracam myślami. Zacząłem pisać coś o dwóch braciach (bliźniakach? już nie pamiętam), których rozdzielono wkrótce po urodzeniu. Jeden z nich wychowywał się pod skrzydłami swojego prawdziwego ojca, drugi zaś trafił do... hm, chyba do jakiegoś wielce mrocznego czarodzieja. No i wiadomo, każdy z nich wyrósł na innego człowieka, potem mieli się spotkać i...

...i po pierwszych kilku stronach zdałem sobie sprawę, że właściwie może mój mózg podświadomie trawi jeszcze którąś część Thora, bo przecież piszę podobną historię. W jednej chwili uznałem, że trzeba rzucić ten projekt i zająć się czymś innym – czymś oryginalnym.

Teraz zastanawiam się, co mogłoby się stać z tym tekstem, gdybym go dociągnął do końca. Jak zmieniłbym tę historię, żeby bardziej pasowała do mojego stylu, do mojego świata? Czego mógłbym się nauczyć, naśladując cudzą twórczość?

Oryginalność jest przereklamowana. Czasami najlepszym pierwszym krokiem nie jest zaczynać 'od zera', tylko oprzeć się na już istniejących historiach i stworzyć unikalne połączenie. Królewna Śnieżka w wersji urban fantasy? Władca Pierścieni, gdyby twórcą świata był Quentin Tarantino? Romeo i Julia w klimatach sci-fi? Można mieszać i łączyć, ile tylko dusza zapragnie.
Krótko mówiąc: inspiruj się tym, co już stworzyli inni.
  1. Zapomnij o następnym projekcie.
Każde nowe dzieło to okazja do nauczenia się nowych rzeczy. Można spróbować klimatu, którego do tej pory się unikało, można pisać sceny w innej kolejności, niż to się do tej pory robiło. Można nawet pisać w innym języku! Potencjalna wiedza, którą można uzyskać z tworzenia, jest rozłożona na trzy fazy: to, czego uczymy się, zaczynając, to, czego uczymy się, prąc do przodu i to, czego uczymy się, kończąc dzieło.

Zgadnijcie, w której fazie tkwi najwięcej doświadczenia do zdobycia?

Wierzę, że każdy projekt trzeba zakończyć – nawet wtedy, kiedy nie działa. Jeśli ewidentnie widać, że dany twór nie powinien ujrzeć światła dziennego, to i tak powinien ujrzeć on swój koniec. Stanąć na nogach jako całość, choćby te nogi były wątłe i chwiejne. Nie można nigdy oceniać dzieła po tym, jaki jest początek i środek, gdy nie ma końca.

Co za tym idzie? Jeśli chcesz nauczyć się jak najwięcej, by następne dzieła były lepsze, to chcesz skończyć to, co już zacząłeś. Co więcej: jeśli chcesz poczuć większą inspirację do dalszego tworzenia, to największa dawka inspiracji i woli do działania kryje się właśnie u końca Twojego obecnego projektu. Dopiero wtedy widać dokładnie, co się udało, a co należy poprawić.

To zakończenie nie musi być piękne ani szczególnie dopracowane. Czasami wystarczy tylko absolutny szkic, minimalna wersja tego, co mogłoby się znaleźć w projekcie, gdyby było więcej czasu na szczegóły.

Krótko mówiąc: inspiruj się tym, co już stworzyłeś i skończyłeś.
  1. Zapomnij o wenie.
Kiedy wyobrażamy sobie stereotypową postać twórcy, na przykład pisarza, to jedną z typowych kwestii postaci jest teatralny okrzyk: „Ach! Nie mam weny! Nie wiem, o czym mam pisać!” Taka postać nierzadko zaczyna tej weny szukać, na przykład rozmawiając z inspirującymi ludźmi, odwiedzając inspirujące miejsca czy zażywając inspirujące trunki.

Tymczasem wena nie kryje się w żadnym z tych trzech miejsc. Jedyne miejsce, gdzie przebywa – miejsce, które regularnie odwiedza Muza – to Twoje miejsce kreatywnej pracy.

Jeśli jest coś, czego nauczyłem się o kreatywności i jej kultywowaniu, to jest to jedna zasada: trzeba zapomnieć o czekaniu na wenę. Muza nie przychodzi po to, żebyś zaczął tworzyć. Ona przychodzi wtedy, kiedy tworzysz. Albo zastanie Cię przy pracy – przy płótnie, klawiaturze, Photoshopie – i nagrodzi Cię wizjonerskim pomysłem, albo zastanie Cię przy jakimś innym zajęciu i odejdzie. I będzie mniej skora, by powrócić następnym razem.

To, co odróżnia twórców, którzy biorą siebie na poważnie od tych, którzy tylko się zgrywają, to fakt, że ci pierwsi tworzą regularnie, bez względu na to, czy mają w tej chwili szczególną ochotę, czy też nie. Z czasem Muza zaczyna to zauważać i doceniać. Przychodzi coraz częściej, niosąc coraz hojniejsze dary w postaci przebłysków geniuszu.

OK – więc oto trzy rzeczy, o których należy zapomnieć. Przestań szukać nieuchwytnej oryginalności, przestań myśleć o tym, co będziesz tworzyć potem i przestań łudzić się, że wenę da się znaleźć gdziekolwiek indziej, niż w samym tworzeniu.

O czym należy w takim razie pamiętać? O tym, żeby pracować regularnie, bez względu na humory. O tym, żeby każdy projekt dociągać do końca, by móc wyciągnąć z niego nauczkę. O tym, że czasami jakości nie mierzy się unikalnością pomysłu, lecz sposobem jego realizacji.

Żyj tymi zasadami, a zyskasz respekt Muzy – przyjdzie do Ciebie sama.

(A jeśli znasz kogoś, kto zyskałby na przeczytaniu tych słów, wyślij jemu lub jej ten post!)


Moje rozważania na temat Muzy w tym poście inspirowane są (patrz: prawie kompletnie zerżnąłem je z...) twórczością Stevena Pressfielda, którego książki, w szczególności The War of Art, polecam serdecznie wszystkim, którzy szukają jeszcze mocniejszego kreatywnego kopa.