Panie i Panowie, w tym tygodniu prokrastynowałem. Mógłbym napisać: zdarzyło mi się prokrastynować, ale takie przedstawienie sprawy przenosi odpowiedzialność na jakąś mglistą, mistyczną siłę. Prokrastynacja nikomu się nie zdarza – my ją uprawiamy, świadomie czy nie. I ja ją uprawiałem w minionym tygodniu.
Rezultaty mojej prokrastynacji często uchodziły mi na sucho – nie tym razem. Tym razem skopałem tłumaczenia. Wstyd, wstyd, wstyd! Tłumaczenia to miała być ta jedna rzecz, przy której zachowuję się profesjonalnie, dotrzymuję deadline'ów i nigdy nie sprawiam zawodu moim zleceniodawcom. A jednak przydarzyła się taka klapa – i to całkowicie z mojej winy.
Zmierzam do tego, że moja prokrastynacja mnie pokrzywdziła. Na pewno nie jestem jedynym, któremu coś takiego się zdarzyło. Wobec takiej sytuacji zadałem sobie dwa pytania. Po pierwsze: „Jak mogę uratować bieżącą sytuację i jakoś wykorzystać negatywne emocje, które mnie ogarnęły?” Po drugie: „Jak mogę uniknąć takiej sytuacji w przyszłości?”
Nauczka pierwsza: Don't hate the player
Przede wszystkim wiedziałem, że taka wpadka to nie jest powód, żebym siebie znienawidził. To nie jest nawet powód, żebym siebie karcił – tego już próbowałem tysiące razy i nie tędy droga. Na coś jednak musiałem nakierować mój gniew i zawód; nie wydawało mi się, żebym razem potrafił je ot, tak zniwelować.
Nie mogę i nie chcę nienawidzić siebie. Ale nienawidzę prokrastynacji. Jeśli ktoś powinien dostać po dupie z okazji nieprofesjonalnych tłumaczeń, to właśnie ona. Jeśli na coś miałbym nakierować te negatywne emocje, to właśnie na zmorę odwlekania.
Wróciłem więc do domu z zamiarem spuszczenia prokrastynacji solidnego lania. I udało się! Nim się obejrzałem tłumaczenia na kolejny dzień były zrobione, wysłane, przypięczetowane. Tym samym zapewniłem sobie nie tylko satysfakcję z dobrze wykonanej pracy, ale również poczucie spełnionej zemsty. Moja negatywna energia prowadziła mnie jednak dalej, tak, że jeszcze parę innych rzeczy, które mogłem potencjalnie odwlec na później, postanowiłem odhaczyć z wyprzedzeniem. Moją motywacją było to, żeby usunąć ich mentalny ciężar z mojego umysłu. To sprowadza mnie do drugiego punktu...
Nauczka druga: Zrzucić z siebie ciężar jak najszybciej
Pamiętacie, jak w zeszłym tygodniu pisałem o tym, żeby najpierw robić rzeczy ważne, ale niepilne? Stwierdzam, że chyba nie zawsze jest to najlepsze rozwiązanie. Ta 'ważna, ale niepilna' rzecz czasami może być tylko kolejnym obliczem prokrastynacji.
Nie zrozumcie mnie źle: czułem się świetnie po napisaniu tamtego posta, bo wrzuciłem go szybko i miałem to już z głowy do następnego weekendu. Niestety skutkiem ubocznym było to, że nie starczyło mi już tego dnia siły (przynajmniej tak sobie wmawiałem) na zajęcie się choćby tymi feralnymi tłumaczeniami. Zamiast tego w głównej mierze oddałem się pełnym wyrzutów sumienia przyjemnościom. Wiedziałem, że zrobiłem coś ważnego, ale moje prawdziwe obowiązki nadal na mnie czekają. I nie zabrałem się za nie aż do ostatniej chwili, męcząc się z mentalnym ciężarem pracy, jaka mnie czekała.
Gdy natomiast zmieniłem taktykę i postanowiłem zająć się najbardziej ciążącymi na moim umyśle zadaniami – takimi jak tłumaczenia czy czasochłonne zadania domowe – mój poziom energii wzrósł, nie zmalał. Poczułem się trochę niezniszczalny. Co więcej, wkrótce sam z siebie poczułem ochotę do napisania na przykład niniejszego posta.
Reasumując: walka trwa. Zamierzam w mojej batalii z prokrastynacją wyciągać naukę z każdej porażki, każdego nocnego nadrabiania zaległości, których można było uniknąć. To był właśnie jeden z takich przypadków. Jesteśmy teraz mądrzejsi i nie damy się tak przechytrzyć drugi raz. Oby.
Prześlij komentarz