Ten post skierowany jest głównie do piszących, ale jeśli zajmujecie się jakimkolwiek rodzajem kreatywnego wysiłku, to jestem pewien, że coś z tego rozpoznacie.

Żeby zacząć tę opowieść muszę cofnąć się do mojego pierwszego roku NaNoWriMo. NaNo było wydarzeniem nowym i ekscytującym – miałem manię na jego punkcie, jeszcze większą, niż mam teraz. Pisałem wtedy zacięcie, oczywiście, ale poza pisaniem, albo może w przerwach, buszowałem po forum na stronie internetowej NaNo w poszukiwaniu... hm, nie wiedziałem jeszcze, co mogę tam znaleźć. Może szukałem tylko rozrywki. Znalazłem za to koncept, który zawładnął mną w nieodwracalny sposób.

To forum jest podzielone na kilka części, czasem dość emocjonalnie. Jest sekcja pod tytułem "idzie mi lepiej, niż oczekiwałem", jest i jej przeciwieństwo, czyli "NaNoWriMo pożarło moją duszę". To chyba tam właśnie byłem, gdy natknąłem się na pewnego oddalonego o tysiące mil światłowodów, sfrustrowanego autora, którego problem był następujący: jego postacie nie chciały się go słuchać.

To się wydaje niedorzeczne, dopóki się tego nie doświadczy.

Widzicie, pisarze lubią mieć jakiś plan działania, jakieś zarysy przyszłych scen i wydarzeń, jakiś logiczny ciąg fabuły. A postacie od czasu do czasu, czasem częściej, lubią ten plan burzyć. Buntują się, bo na przykład nie leży w ich naturze, żeby wyruszać na bezsensowną wyprawę po magiczny artefakt, o którym dowiedzieli się od umierającego starucha. I niby można mówić, że przecież to autor decyduje o naturze swoich postaci, i tak jest – do pewnego stopnia. Ale w toku pisania postacie coraz mniej się tworzy, a coraz bardziej się poznaje. Zmiana ta jest na tyle wyraźna, że przychodzą momenty, gdy postać sama swojego autora potrafi nieźle zaskoczyć. Choćby tym, że wcale jej się nie widzi, by trzymać się scenariusza.

Gdy pierwszy raz zobaczyłem ten post na forum, który tak mnietak dotknął, nie uważałem, że to jest możliwe. Miałem uczucie podobne jak do tego po obejrzeniu Matrixa, który wywrócił mi cały światopogląd dziesięciolatka do góry nogami. Cudowne uczucie wiązań nerwowych aktywujących się w umyśle, doznania towarzyszące utworzeniu nowego, do tej pory nieprzewidzianego toku myślenia.

Od tamtej pory nie tylko zauważałem ten fenomen postaciowej samowolki w moim pisaniu, ale też czasem próbowałem bazować na nim fabułę. Kto czytał Nowego.doc, ten wie, jak to w moim wydaniu wygląda.

A jak bunt postaci wygląda naprawdę, gdy go obedrzeć z właściwej pisarzom mistyki? Moim zdaniem ten fenomen, który wydaje się tak nielogiczny, właśnie w logice ma swoje podłoże. Człowiek zdaje sobie sprawę z tego, kim są jego postacie, nawet jeśli zapisane ma w konspekcie, że mają być inne. Te fikcyjne charaktery mają w sobie jednak coś z prawdziwych ludzi, a co za tym idzie można o nich powiedzieć: "on by to zrobił" albo "ona by w życiu czegoś takiego się nie podjęła" albo "oni nie mają żadnego powodu, żeby tak się zachować". Coś po prostu zgrzyta, gdy próbuje się obrać ten zaplanowany, a jednak mało logiczny kurs. Więc logika interweniuje, postać robi to, co bardziej leży w jej charakterze. A autor zamiast dostrzegać, że to jego własny umysł próbuje zachować realizm, zwala winę na krnąbrną postać, na fikcyjnego, fantastycznego buntownika.


Takie jest moje zrozumienie tematu, ale o wiele ciekawszy od dogłębnej analizy jest praktyczny efekt tego fenomenu: postacie robią, co chcą. W ten sposób nawet, gdy się powieść pisze, to ta powieść trzyma piszącego w napięciu. Bo nigdy nie wiadomo tak do końca, co się wydarzy dalej. Nigdy nie wiadomo, kiedy się nam bohater niespodziewanie, cudownie, kreatywnie zbuntuje. Pal sześć czy to logika, czy ezoteryka – ważne, że stanowi część magii towarzyszącej tworzeniu.