Wszyscy
znają wszechobecny biało-niebieski przycisk z podniesionym do góry
kciukiem, ten niedający się usunąć symbol współczesnego świata,
tak zwanego 'lajka'. Pierwszym naszym odkryciem po dołączeniu do
społeczności facebookowej (nawet przed zapoznaniem się z Farmville
i łańcuszkami w komentarzach) był fakt, że lajkować można
absolutnie wszystko, bo wszystko już się na Facebooku pojawiło do
lajkowania. Od ulubionych filmów, przez wykonawców i wszelkich
innych artystów, przez restauracje bardziej i mniej globalne, przez
znanych i przystojnych blogerów o nawiązujących do śmierci
ksywkach, przez rozmaite gry komputerowe aż po, cholera jasna,
popularne marki karmy dla psów czy kotów. Wszystko, co chce
zaistnieć w Sieci, musi mieć swojego 'pejdża' na Facebooku, a ów
musi dążyć do zgarnięcia jak największej ilości cennych
'polubień'. Jeśli światem rządzą pieniądze, to lajk jest złotem
internetu
Dlaczego to
wszystko mówię? Bo przecież kiedyś też byłem na fejsie nowy i
byłem tam, doświadczyłem tej początkowej manii lajkowania, co
tylko popadnie. Wtedy to wydało się naturalne, by dać kciuk w górę
tym ludziom, tworom, a czasem organizacjom, którzy uczynili lub
czynią moje życie lepszym. I było to fajne, takie katalogowanie
wszystkiego tego, co lubię, tworzenie swojego profilu zainteresowań.
Wystąpił
przy tym pewien efekt uboczny. Razem z
lajkami nawarstwiały się różne, nazwijmy to, internetowe głosy,
które miały dostęp do mojej tablicy. Lubię Black Sabbath, więc
widzę, co postują. Ok. Lubię KFC, więc dają mi znać o nowych
pozycjach w menu i promocjach. No dobra. Lubię,
dajmy na to, AdBustera, więc informacja o tym, że wrzucił nową
odsłonę swojego YouTube'owego programu, pojawia się na mojej
tablicy. Doskonale. Akceptowałem to jako
oczywistość, jako coś miłego, bo przecież teraz ci, których
lubię (i osoby, które mam w znajomych, rzecz jasna) dawali mi znać,
co u nich, kiedy nowa płyta, kiedy premiera filmu, jakie miejsca
warto odwiedzić. Czemu nie?
Tyle, że z
czasem to wszystko jakoś straciło swój pierwotny sens. Niedawno
zdałem sobie sprawę – i był to moment dość magiczny – że ja
już niektóre z tych rzeczy dawno przestałem lubić. Że już
na tego lajka nie zasługują. Że omiatam większość postów
wzrokiem i przewijam myszką dalej, szukając na mojej tablicy czegoś
interesującego, no czegokolwiek, bo przecież jestem tutaj, żeby
się rozerwać, uciec od pracy lub od niej odpocząć. Jest jeszcze
inna kategoria: niektóre z tych rzeczy, na przykład, lubię dalej,
lubię bardzo, ale to, co postują, tego już nie lubię. Fanpage
Ronniego Jamesa Dio, na przykład. Cenię dorobek artystyczny tego
boga heavy metalu, ale spam jego fanów nie wywołuje we mnie nawet
namiastki tych pozytywnych emocji, które przywoływał głos
zmarłego parę lat temu wokalisty. Nie cofnąłem lajka, ale ukryłem
posty tego fanpejdżu. I poczułem ulgę. Zapragnąłem więcej – a
więcej w tym przypadku znaczy mniej. Ruszyłem na polowanie.
Demotywatory.
Kiedyś się w to bawiło, ale stały się sentymentalne, przesadnie
ckliwe, a jeśli nie, to po prostu głupie. Wyrosłem z nich. Unlike.
Kwejk. Już
dawno nie ma tam dla mnie nic oryginalnego ani inspirującego. Po co
mi to? Unlike.
Wszystkie
inne polskie i zagraniczne podróbki stron rozrywkowych, bezmyślnie
linkujące do odgrzewanych żartów? Unlike, unlike, unlike.
Wszystkie te
strony, które wymusiły na mnie ich polajkowanie, by wziąć udział
w jakimś konkursie? Spełniły swoje zadanie, to po co dalej je
trzymam? Unlike, unlike, unlike, unlike.
Fanpejdż
Heyah? Przecież ja, cholera, nawet w innej sieci jestem!
Z każdym
ukrytym lub usuniętym źródłem internetowego ścieku uczucie ulgi
narastało. Chyba zrozumiałem jedną z lekcji dla ludzi kreatywnych,
na którą natknąłęm się kiedyś w necie: czasami najlepszą
rzeczą jest nie coś dodać, a ująć. Wyrzucić to, co niepotrzebne
i nieistotne, a pozostawić tylko to, co naprawdę się liczy. Posty
tylko od tych znajomych, na których mi rzeczywiście zależy. Strony
tylko te, których większość postów wnosi coś nowego do mojego
życia, a nie kusi durną rozrywką poniżej poziomu. Treść tylko
taka, o której naprawdę mogę powiedzieć, i to nie tylko w
internecie: lubię to!
(No bo
cholera jasna, na jednym z tych pejdżów był link typu 'Justin
Bieber gapi się na dekolt znanej celebrytki' i, bogowie mi
świadkiem, prawie na niego kliknąłem! Skąd to się wzięło?!)
Nawołuję
więc do was: kontrolujcie swoje internety. Jeśli nie przystrzyżecie
czasami tego, co do was dociera niezliczonymi światłowodami bitów
i bajtów, wkrótce utoniecie w morzu sieciowego szlamu. Ja wiem, że
przez długi czas taplałem się w tym bajorze, a dopiero niedawno
udało mi się odetchnąć świeższym powietrzem. Kto wie, może
następnym etapem będzie odejście od komputera i wyjście z domu?
Prześlij komentarz