Każdy ma
swoje rytuały. Mój wiąże się z przygotowaniem do snu: przed
położeniem się spać nie potrafię nie umyć zębów i nie napisać mojego wpisu w dzienniku. Nawet jeśli
ocknąłem się po jednym z moich internetowych zaników przytomności
i
nagle okazuje się, że
pozostało
mi
krytycznie
mało czasu przed
snem,
to tych dwóch ostatnich punktów dnia, czy raczej wieczoru, albo
raczej wczesnej nocy, po prostu nie potrafię pominąć. Siła
przyzwyczajenia.
Siła
przyzwyczajenia jest tym, co przejmuje dowodzenie nad nami, gdy siła
woli mówi: "dość". Gdy już nie mamy energii, by
świadomie kontrolować swoje postępowanie, zaczynamy robić to, co
zawsze robiliśmy nieświadomie. To właśnie dlatego ja, gdy tylko
stracę skupienie choćby na chwilę, zaczynam przeglądać
śmieszne/żałosne obrazki w internecie, nawet nie wiedząc, kiedy
otworzyłem przeglądarkę. Ale ta sama siła sprawia też, że
codziennie tracę sen na rzecz trzystronnicowych wpisów w moim
dzienniku.
Przyzwyczajenia to obosieczny miecz. Te dobre są podporą, nawet
wtedy, gdy wszystko inne zawodzi, te złe zaś stanowią towarzyszący
nam co dzień ciężar. Przyzwyczajenie to siła, kumulowana przez
długie dni, tygodnie i miesiące, aż w końcu staje się stałym
ciałem niebieskim krążącym niezmiennie po układzie orbitalnym
naszego umysłu, ze swoją własną zbawienną lub zgubną
grawitacją.
Uwierzcie mi, to się robi naprawdę niedorzeczne. Wracam z miasta o
trzeciej nad ranem, opadam z sił i mam następnego dnia ciężkie
zajęcia, a jednak siadam przed moim przerośniętym laptopem i
stukam w klawisze, aż nie wypocę, nie wyjęczę co najmniej
siedmiuset pięćdziesięciu słów dziennika. Dlaczego? Bo robię
tak, do ciężkiej cholery, już od ponad roku, dzień w dzień.
Miałbym to przerwać? Miałbym to stracić? Nie może być! Tracę
więc sen i czas i siły – ale dziennik jest, duma mojego
istnienia, kronika mojego życia. Dowód pozytywnej zmiany, jaką
wprowadziłem w swoim rozkładzie dnia. Bo przynajmniej to jedno
zawsze się udaje. Każdy dzień mam zapisany.
Ale nie zawsze tak było. Zaczynałem kilka razy, rzucałem to i znów
zaczynałem, porzucałem w cholerę to bezsensowne grzmocenie w
klawiaturę po nocach. Siła moich poprzednich przyzwyczajeń
walczyła z moją wolą, która uparła się, że teraz będzie
inaczej, z dziennikiem. To pokazuje, jak cholernie trudna trudna
walka. Ale gdy już się w swoim dziennikowaniu rozkręciłem, gdy
szpony przyzwyczajenia już zaczęły się we mnie zatapiać,
musiałem wrócić po więcej. Wyrabiając u siebie ten codzienny
nawyk doprowadziłem do sytuacji zakrawającej na uzależnienie. Ale
uzależnienie od pozytywnych i użytecznych czynności bynajmniej mi
nie przeszkadza. Tak jak niełatwo je wyhodować, tak i raz
przyswojone nawyki cholernie trudno jest wykorzenić.
Wyobrażam sobie przyzwyczajenia jako główny budulec naszego
zachowania, fundament. Tak jak jesteś tym, co jesz, tak robisz to,
do czego przywykłeś. Rutyna, jakąkolwiek sobie wypracujesz,
ostatecznie staje się może niekoniecznie łatwa, ale naturalna.
Dobre czy złe, przyzwyczajenia stanowią stały wpływ na nasze
zachowanie. Czasami trzeba z nimi walczyć, czasami warto je
pielęgnować. Na pewno warto się im przyjrzeć bliżej, sprawdzić,
co można spróbować zmienić, co dodać...
(...nosz cholera jasna, znowu piszę zbyt drętwo! Otóż i moje
własne fatalne przyzwyczajenie – wpadłem w nawyk zanudzania Was
niepasującym do mnie, półpodniosłym i moralizatorskim stylem
(albo brakiem stylu?). Jak widać, we wszystkim można wpaść w
niebezpieczną rutynę.)
W każdym razie tego nauczył mnie mój dziennik, mój jedyny stale
utrzymujący się nawyk. Próbowałem zadbać o jakieś inne,
bardziej produktywne, jak na przykład codzienne pisanie fikcji albo
bloga, ale tylko dziennik potrafi przetrwać wszystko. Wciąż
zastanawiam się dlaczego... ale to temat na kiedy indziej.
Prześlij komentarz