Jestem dzieckiem internetu. Zostałem do niego podłączony mając lat dziewięć, może dziesięć. Zaczynałem od skromnego modemu 56kbps, wiecie, takiego co zajmował linię telefoniczną. Rodzice ciągle na mnie krzyczeli, że nie mogą nigdzie zadzwonić; niedługo potem załatwiliśmy sobie stałe łącze. Od tamtej pory spędzałem w sieci po kilka godzin dziennie, z czasem coraz więcej i więcej, aż w końcu uświadomiłem sobie ostatnio, że w weekendy ta liczba może urosnąć nawet do... nawet do dwunastu godzin, czasem jeszcze dłużej. W wakacje zdarzało mi się wstawać o dwunastej, siadać przy komputerze i tak wegetować aż do trzeciej, czwartej w nocy – i tak samo następnego dnia, i następnego.

Jestem uzależniony. Uzależniony od klik-klik-klik-klikania na kolejne linki. Od przewijania przez kolejne kolorowe obrazki. Od czytania niekończących się forumowych wątków.

Zdałem sobie z tego sprawę dopiero teraz, gdy router w mieszkaniu zaczął się co chwilę kapryśnie wyłączać. Nagle następna strona 9gaga czy kwejka nie chciała się załadować – a ja zacząłem się zastanawiać, co się ze mną działo od momentu otworzenia strony aż do utraty połączenia. Gdzie ja byłem? Co za bezmyślna bestia przejęła moje ciało w ciągu ostatnich dwudziestu minut, albo godziny, albo trzech godzin? Gdzie byłem cały dzień? Skąd te wszystkie pootwierane karty, pełne dyskusji o grach komputerowych, instrukcji obsługi niepotrzebnych nowych aplikacji? Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się zemdleć, ale wiem, co to utrata przytomności – doświadczam go, niestety, codziennie.

Jestem do włączania przeglądarki już tak bardzo przyzwyczajony, że ruch myszką do czerwonej ikonki Opery w pasku zadań zapadł w pamięć mięśni mojej dłoni – to odruchowa ucieczka, której dokonuję zawsze wtedy, gdy trzeba coś zrobić, gdy czeka jakiś projekt, jakiś tekst do napisania, jakieś sprzątanie do zrobienia, cokolwiek co wymaga wysiłku. „Najpierw parę minut poprzeglądam,” mówię sobie. I już wkrótce jestem w potrzasku.

To sztuczka psychologiczna, wiecie. Wszystkie najbardziej popularne strony przedstawiają swoją zawartość jak najmniejszymi porcjami, czyli w postaci możliwie najłatwiej przyswajalnej. Internet przyzwyczaja nas, że jedna dawka informacji nie powinna zająć więcej niż kilka minut, a częściej tylko kilka sekund naszej uwagi – a potem klik, dalej, klik, następny, klik, jeszcze jeden. I to dlatego tak trudno przestać – zawsze jest jeszcze jeden obrazek, jeszcze jeden status, jeszcze jeden filmik, jeszcze jedna piosenka, jeszcze jeden post, jeszcze jeden tweet, jeszcze jedna gra, jeszcze jedna strona, jeszcze jeden wątek. Wkrótce okazuje się, że zamiast poświęcić godzinę na poważną, satysfakcjonującą pracę, spędziliśmy tą samą godzinę w dwustu kilkunastosekundowych fragmentach na bezsensownym przeglądaniu znów tych samych stron i portali. Minuta do minuty – i przepada cały dzień. Znowu.

Próbowałem to racjonalizować. Próbowałem mówić sobie, że się wzbogacam, bo nie czytam Pudelka, tylko blog Stevena Pressfielda, bo spędzam czasu na Czaterii, tylko tłumaczę recenzje po hiszpańsku. Bo nie szukam rozrywki, tylko wiedzy. Gówno prawda. Jest czas na zdobywanie wiedzy, ale jest czas na działanie. A zaplątany w sieć nie potrafię zdziałać nic.

Odłączony od netu mój laptop wydawał mi się bezużyteczny, ale dzięki temu doświadczeniu zauważyłem, że gdy płyną kilobajty, to ja staję się bezużyteczny. (Gdybym był Jeffem Goinsem, to tutaj zobaczylibyście link: „Tweetnij to!”).

Nie zrozumcie mnie źle: wiele internetowi zawdzięczam i jego zalety zasługują na osobny post, którym kiedyś zapewne Was uraczę. Ale na chwilę obecną widzę tą globalną sieć nie jako okno na świat, ale zwyczajne sidła na ludzkie umysły.