Dziś opowiem
Wam o tym, czego nauczył mnie pewien blogger, którego niespecjalnie
lubię.
Gość nazywa
się Jeff Goins, prowadzi stronę po angielsku, na której udziela
rozmaitych rad dla pisarzy: jak dobrze pisać, jak się wybić ze
swoim blogiem, jak być konsekwentnym w twórczych wysiłkach. Radzi
też, jak pozyskiwać sobie ludzi do swojego "plemienia"
– tak nazywa ludzi
czytających bloga i wchodzących z jego autorem w interakcję.
Co za kuriozalny dobór słów, plemię. Nie kojarzy mi się dobrze, brzmi jakbyśmy cofnęli się do neolitu. Jakbyśmy byli bandą troglodytów, którzy wpatrują się w wodza opowiadającego prawidła przy ognisku.
Co za kuriozalny dobór słów, plemię. Nie kojarzy mi się dobrze, brzmi jakbyśmy cofnęli się do neolitu. Jakbyśmy byli bandą troglodytów, którzy wpatrują się w wodza opowiadającego prawidła przy ognisku.
Jeff wkurza mnie także tendencją do opatrywania swoich słów
linkami do Twittera. Po prostu nonszalancko, w środku posta
wyodrębnia tekst pogrubieniem i dopisuje w nawiasie: "(Możesz
to tweetnąć, jeśli chcesz.)". Jakby mówił: "O, patrz
pan, patrz pani, to jest mądre, pani to może cytować, pan to może
gdzieś wrzucić, tak-tak, tak!". Ładnie tak traktować swoje
plemię?
A
jednak gdyby nie on, to
ostatni post na tym blogu nadal byłby z czerwca 2012.
Zaczęło
się od tego, że ten przebiegły diabeł
skusił mnie kiedyś,
żebym zapisał się do jego newsletteru mailowego. "Jakuub...",
zasyczał
do mnie przez moje obłędnie
szybkie łącze internetowe. "Dosstaniesz darmowego ebookaa... O
pissaniuu... Za darmoo..."
A co mi tam – uznałem.
To
właśnie Jeff zwrócił moją
uwagę na Was.
Jego blog, widzicie, padł na
parę dni, strona odmówiła posłuszeńswa. Po tym kryzysie rozesłał
drogą mailową wiadomość do subskrybujących, w której dziękował
za wsparcie i podkreślał, że jego blog nie jest najważniejszy ani
najcenniejszy – na pierwszym miejscu stoi zbudowana przez niego
społeczność. Ludzie, z którymi nawiązał więź poprzez słowa.
Oczywiście
nie omieszkał także w mailu pogrubić jedno z bardziej wzniosłych
zdań i dopisać po nim "Tweetnij to", ale
tym razem mu to wybaczyłem.
Odpisałem mu na tego maila. Tyle się od niego naczytałem na temat
tego, jak cenna jest ta komunikacja pomiędzy piszącym a
czytającymi, że coś mnie tknęło, żeby taką nić komunikacji
nawiązać. Napisałem mu o tym, że go nie lubię, o tym, że mógłby
tyle nie linkować do Twittera, o tym, że mnie zainspirował.
Zwierzyłem mu się nawet, że zamierzam odkurzyć zapomnianego
bloga. Odpisał mi lakonicznie, dziękując za szczerość i życząc
powodzenia, udzielił drobnej rady. Wystarczyło, żeby zmotywować.
Kiedyś lubiłem sobie wyobrażać, że kiedy postuję w "Tłoku
myślenia", to staję u szczytu wielkiej platformy, pada na mnie
złoty blask umieszczonego gdzieś w nieboskłonie reflektora i
przemawiam do szeregu małych, znajdujących się daleko w dole,
pogrążonych w cieniu główek. Teraz widzę to inaczej: stoimy w
jednej grupie, równo oświetleni, a blog to tylko mała skrzyneczka,
na której staję, żeby mój głos poniósł się trochę dalej. Bo
to, że piszę, że wysyłam do Was słowa, nie jest wielką rzeczą.
Wielką rzeczą jest to, że czytacie.
I dlatego właśnie ten post jest o Was – i do Was. Chciałbym Wam
podziękować. Cieszę się niezmiernie, że tu jesteście. I mam
nadzieję, że uda mi się Was skusić, aby dołączyć swój głos i
zamienić ten monolog w konwersację. Tymczasem z pomocą "Tłoku
myślenia" będę promował wzajemną stymulację umysłów. Bez
niepotrzebnych linków do Twittera.
Prześlij komentarz