Tym postem mam nadzieję zapoczątkować nową serię, która będzie tyczyła się rzeczy, których jeszcze nie rozumiem, a które będę próbował tutaj, niejako publicznie, rozważyć. Ostatnio użalałem się, że piszę do was zbyt wyniośle i się wymądrzam: teraz postaram się to odreagować. Dzisiejszym nierozumianym przeze mnie konceptem będzie strach przed sukcesem.

Steven Pressfield o tym pisał w swoim The War of Art, mojej biblii w walce z brakiem kreatywności. Że jeszcze bardziej niż porażki, boimy się zwycięstwa. Nie boimy się naszych słabości, ale naszego potencjału. Niniejszy post stworzony jest z tej okazji, że zupełnie nie pojmuję, co ma przez to na myśli.

No bo... jak to? Mój potencjał mnie ekscytuje, nie przeraża. Zawsze, gdy marzę na jawie o idealnym pisarzu, który (mocno w to wierzę) siedzi wewnątrz mnie, to czuję błogość, słodką, głupią nadzieję. W jaki sposób miałoby mnie przerażać to, czego potrafię wykonać?

Może to wykracza poza moje pojęcie.

A może chodzi o to, że to czyni wszystkie sposoby na które marnuję swój czas jeszcze bardziej przerażającymi. Te dziesięć minut przeglądania niezmierzonych głupot internetu mogły zostać poświęcone na tworzenie książki, która ma potencjał stać się światowym bestsellerem. Tak, to jest już przerażające. Co jeśli wielkość jest rzeczywiście o parę kroków stąd? Czyż każde marnotrawstwo czasu nie staje się wtedy niemal tragedią? Jeśli rzeczywiście mam w sobie tą wielkość, to marnując ją... To jest tak, jakbym zabierał coś światu, i, co ważniejsze, sobie.

Owszem, przebija przez to ogromna megalomania, ale takie jest właśnie założenie: zakładam, że sukces jest realny, osiągalny, że to, co sobie wyobrażam, to nie są tylko czcze marzenia. To niespełniona rzeczywistość. A jeśli tak, i jedyną barierą są moje słabości, jeśli rzeczywiście potencjał jest niewyczerpany, to grzech lenistwa urasta do iście monumentalnych rozmiarów. Jak mogę sobie pozwolić na zmarnowanie choćby sekundy?

Znajduję się nagle pod ogromną presją, zakładając taki stan rzeczy. Świat czeka na mój twór; te słowa zresztą czytałem już kiedyś, chyba także u Pressfielda. Skoro świat, cały świat czeka, to jak mógłbym go zawieść? Skoro mogę, naprawdę mogę przyczynić się do rozwoju kultury, to jak wielkim egoistą musiałbym być, żeby pozbawić ją mojego wpływu? Żeby z czystej złośliwości przepieprzyć życie na pogoń za... cholera, nie wiem czym. Za czym tak ciągle gonimy? A może właśnie uciekamy przed naszym potencjałem – skoro jest tak straszny?

A może to jest zupełnie coś innego. Może to strach przed dalszymi obowiązkami? Często zdarza się tak, że sukces pociąga za sobą więcej okazji do wykazywania się talentem. Korzystając ze wszystkich tych nadarzających się z tytułu sukcesu okazji, cóż, wyobrażam sobie, że w takiej sytuacji można się stopniowo wypalić. Po co sukces, skoro pociągnie za sobą tylko większe wymagania i więcej zobowiązań, prowadzące do ostatecznej porażki?

Nie sądzę jednak, by o tym traktował tamten przytoczony przez Pressfielda fragment. Chyba widziałem cytat, z którego czerpał inspirację, na jakimś innym blogu. Tam było coś o świetle. Że nie boimy się ciemności wewnątrz nas, ale swojego blasku. Tego, jacy potrafimy być dobrzy, tak zakładam.

Ostatecznie myślę, że to strach przed zmarnowaną szansą. Jeśli sukces jest rzeczywiście w zasięgu ręki, jeśli można go osiągnąć – to czy wiedza o tym, że któreś z darowanych nam szans zmarnowaliśmy, nie staje się tym dotkliwsza?

A może ostatecznie, już ostatecznie ostatecznie, to jest tak jak z zagadywaniem do pięknej dziewczyny lub przystojnego faceta. Pamiętam walkę sam ze sobą, gdy debatowałem wewnętrznie, czy, jak to się po młodzieżowemu mówi, 'zagadać' albo 'poderwać'. Zawsze kłóciły się wtedy ze sobą dwie wizje: gorzkie odrzucenie i porażka oraz sukces. I rzeczywiście, ta druga niezmiennie przerażała mnie bardziej, tak jak przeraża coś niesamowitego lub niemożliwego. Może brak mi było wiary w siebie.

Nie wiem. Nie wydaję ostatecznego werdyktu, ale przynajmniej teraz, skoro już się o tym trochę rozpisałem, na pewno jestem bliżej odpowiedzi. A gdy ją znajdę, będę mógł wrócić do mojego standardowego wymądrzania się.