Wcześniej opowiadałem o tym, że moje życie zdefiniowało łącze internetowe. Nie jest to do końca prawdą. Najważniejszy okres w moim życiu miał miejsce kilka lat wcześniej, zanim jeszcze poszedłem do przedszkola, zanim w domu w ogóle był jakikolwiek komputer. Zaczęło się od telewizora i oleskiej kablówki.

Widziałem to niedawno na kasecie, a właściwie na zgranej na płytę DVD kopii kasety. Mały, uśmiechnięty, krótko obcięty Jakub siedzi sobie w starym mieszkaniu, zaklęty świecącym pudełkiem telewizora. Głos zza kamery pyta się go: "Co oglądasz?", na co Jakub odpowiada: "Dexter"*. Niby nie byłoby to nic wielkiego, gdyby nie to, jak to powiedziałem – miałem zalążki amerykańskiego akcentu. To były początki mojego obecnego stanu umysłu, mojego błogosławieństwa i przekleństwa: jestem dwujęzyczny.

Nie jest z dwujęzycznością wcale tak kolorowo, jak by się mogło wydawać. Jestem oczywiście ogromnie wdzięczny za ten dar (czy raczej za telewizor rodziców i Cartoon Network w oryginale na kablówce), ale muszę przyznać, że prowadzi on także do frustracji. Znacie ten głos w głowie, głos wewnętrznego monologu? U mnie głos ten bez ustanku przełącza się pomiędzy dwoma opcjami językowymi: EN i PL. Owszem, to język polski rozumiem najbardziej instynktownie i to nim posługuję się najlepiej, ale gdy chcę się wyrazić, to przychodzą mi do głowy myśli i w jednym, i w drugim języku, czasami wręcz na zmianę. Trzeba samego siebie tłumaczyć z jednej wersji na drugą, zanim się poskłada jakąkolwiek zrozumiałą wypowiedź. Wychodzą z tego pokraczne, iście niepolskie konstrukcje językowe – czasem się z tego śmieję, a czasem wręcz mi wstyd. Człowiek zaczyna sprawiać wrażenie jakby oduczył się ojczystej mowy. Jakby w ogóle żadnej nie miał, bo i w tym, i w tym języku coś jest nie tak jak powinno być.

To, jak daleko sięga mój problem z wyrażaniem siebie tylko po polsku, zauważyłem dopiero wtedy, kiedy zacząłem prowadzić dziennik, w którym wylewałem swoje codzienne myśli na wirtualny papier pliku tekstowego. Wyobrażałem sobie, że ktoś kiedyś ów dziennik znajdzie, poczyta – ale musiałby chyba wyposażyć się w słownik angielsko-polski, żeby zrozumieć pierwsze wpisy. Ciągle natrafiałem na ten sam problem: wiedziałem dokładnie co chcę powiedzieć, tylko nie pamiętałem jak to się, do cholery, mówi po polsku. Owszem, przychodziły jakieś przybliżone słowa, ale żadne z nich to nie było dokładnie to, co miałem na myśli. Bo myśl była w innym języku.

To wszystko powiedziawszy oczywiście zdaję sobie sprawę, że jestem szczęściarzem. Bycie dwujęzycznym jest ekscytujące. Nie mówię tu tylko o instynktownym rozumieniu gramatyki – to tylko powierzchowny efekt. O wiele ciekawsze jest to, jak wygląda na przykład mój wewnętrzny monolog, który raz mówi: "zrób coś wreszcie z sobą", a raz "get some shit done already". Zauważyłem nawet, że mówiąc w jednym lub drugim języku zdaję się przyjmować też inną osobowość – i z przykrością stwierdzam, że angielski Ja zdaje się być bardziej śmiały, bardziej elokwentny, ciekawszy wręcz. Co więcej, każda z moich wersji językowych odpowiada za inny dział słownictwa, kiedy piszę. Kuchni po angielsku bym nigdy nie opisał, ale gdy przychodzi do stworzenia jakiejś wyjątkowo brutalnej, mrożącej krew w żyłach sceny, to aż chciałoby się dorzucić tam gdzieś jakieś malevolent albo carnage, albo baleful...

Często na koniec moich postów coś Wam polecam, do czegoś zachęcam, ale w tym przypadku obawiam się, że jest już za późno. Szansa na dwujęzyczność jest ograniczona czasowo; z umiejętności instynktownego przyswajania obcej mowy po prostu się wyrasta. Tymczasem mogę Wam przynajmniej powiedzieć, że wcale nie jest z tym tak wesoło, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Szczególnie, gdy próbuje się być polskim pisarzem.


* wtedy to jeszcze był mały naukowiec w laboratorium, nie żaden morderca