Wiele osób ma wrażenie, że nie wiedzą, jacy tak naprawdę są. Zadają sobie pytanie: „kim jestem? co mnie cechuje?” i nie znajdują satysfakcjonującej odpowiedzi. Nie potrafią zdefiniować siebie.

Mam swoją własną teorię na temat tego, dlaczego tak się dzieje. Nie chodzi o to, że ci ludzie nie patrzą zbyt głęboko lub za mało doświadczyli, żeby poznać siebie. Moim zdaniem trudność bierze się z tego, że próbujemy opisać jedną osobę, gdy tak naprawdę mamy do czynienia z co najmniej kilkoma. Na naszą osobowość składa się więcej niż jedna postać.

Z taką wizją czuję się o wiele lepiej. To ma dla mnie większy sens. Wiem, że jestem ja jako pisarz, ja jako chłopak, jako syn. Nie ma powodu, żeby wrzucać różnych aspektów mnie do jednego worka i próbować je zdefiniować – nie ma co się tak niepotrzebnie upraszczać.

Wiele mówi się o tym, że ludzie idą przez życie, nosząc maski, chowając się za nimi. Że nigdy nie pokazują prawdziwego oblicza. A mnie właśnie ekscytuje to, że mam na podorędziu szereg masek, które mogę przywdziać. Że jest mnie więcej niż jeden. Nie uważam, żeby którakolwiek z masek była fałszywa – to nadal ja, tylko tym razem inny. Dlaczego miałbym czuć się tak, jakbym kogoś oszukiwał? Jestem plastyczny. Raz mogę przywdziać taką osobowość, raz inną, w zależności od sytuacji, otaczających ludzi, nawet w zależności od potrzeby. Byle okazja sprawia, że zmieniamy ubrania, które na siebie zakładamy – czy nie równie często zmieniamy nasze podejście? Czy jesteśmy przez to mniej autentyczni?

Wszystko to wzięło swój początek w moim pisaniu. Podczas mojego pierwszego NaNo, gdy pisałem pierwszą powieść, albo raczej zaraz po tym, odkryłem, że postacie, które opisywałem, nie są tylko postaciami – to różne strony mnie. Zacząłem 'odczuwać je' w moim codziennym, niefantastycznym życiu. Szczególnie czułem, gdy oddziaływał na mnie złoczyńca w mojej historii, pewien demon, wiecznie namawiający do zła, do egoizmu, do brutalności.

I wiecie co? Przynajmniej mogłem poznać, kiedy skłaniałem się w jego stronę. Mogłem rozpoznać, kiedy zbaczam z kursu, kiedy ten demon przejmuje nade mną kontrolę i niszczy to, co próbuję zbudować. Miałem wroga, z którym mogłem w jawny sposób walczyć. Co więcej: miałem poczucie, że mogę się pozbyć tej części mnie. Zachować sobie kilka użytecznych cech, a wyrzucić to, co zbędne.

Dlatego nazywam to pozytywnym rozczłonkowaniem jaźni i mówię: najlepszy sposób, żeby zrozumieć siebie, to podzielić siebie na części i badać je osobno. Człowiek robi tak z każdym bardziej skomplikowanym problemem: dzieli na części maszyny, rozkłada programy na poszczególne funkcje, analizuje poszczególne postacie i motywy w utworze literackim. Więc po co próbować okiełznać swoją osobowość całą za jednym zamachem? To przecież chyba najbardziej zawiła rzecz, z jaką możemy się spotkać.

Doszło do tego, że teraz już w naturalny sposób myślę o sobie jako o zbiorowisku osobowości, o grupie postaci, które przybieram. Jestem każdym aspektem, który się na mnie składa, czy to demon, rycerz, tchórz, psycholog, niszczyciel, myśliciel czy ktokolwiek inny.

A jeśli przyjdzie się zmienić? Wystarczy skupić się na jednej postaci. Nauczyć ją nowych sztuczek albo ją zabić. Dać jej dojść częściej do głosu lub uciszyć.

O cholera. Czyżbym przez przypadek napisał post, który nijak się ma do tematu produktywności? Kto by pomyślał...