Matko, ależ się tu zakurzyło!

Część mojej długiej nieobecności to niewybaczalne lenistwo i prokrastynacja, ale część, jak być może wiecie, usprawiedliwić można moim udziałem w kolejnej edycji NaNoWriMo. Uznałem, że opowiem wam – jestem wam to winny – o tym, jak to się odbyło w tym roku. O tym, że byłem blisko porażki jak nigdy wcześniej.

Można by myśleć, że skoro brałem w tym udział już piąty raz (licząc jedno Camp NaNoWriMo, taką letnią edycję, do której podszedłem w lipcu), to napisanie powieści na 50.000 słów będzie dla mnie na tym etapie kompletną łatwizną. Kaszka z mleczkiem. Małe piwo przed śniadaniem. Pierwszy poziom w Angry Birds. Przecież tyle razy już to robiłem! Powinienem mieć NaNo w małym paluszku.

A jednak w tym roku otarłem się o klęskę. W ogóle za każdym razem, gdy podchodzę do nowego NaNo, jest mi trudniej. Jak to wytłumaczyć? Za pierwszym razem przebiegłem te 50k prawie w dwa tygodnie, bo o całej imprezie dowiedziałem się dopiero w połowie miesiąca, i nawet się nie spociłem. A teraz, cztery lata później, upadam już w przedbiegach, obijam się pierwsze dwa tygodnie, rozpędzam się dopiero w trzecim, będąc wiecznie jakieś dziesięć tysięcy słów do tyłu, który to deficyt dopiero w ciągu ostatnich dwóch weekendów udaje mi się cudem nadrobić.

Na stronie NaNo każdy uczestnik ma do dyspozycji wykres, na którym widać jak na dłoni, ile słów napisał danego dnia, ile musi napisać do końca i tak dalej. Jest tam też kreska, która pokazuje idealny przebieg miesiąca, czyli 1667 słów każdego dnia, regularnie, aż do pięćdziesięcu tysięcy. Kreska jest prosta i pnie się do góry jednostajnie. Przez cały miesiąc aż do ostatniego dnia byłem pod tą kreską; dopiero trzydziestego w końcu tego szarego bezlitosnego sukinsyna dogoniłem. Przecież nie trzeba było w tym roku napisać ani słowa więcej, więc dlaczego szary drań był tak trudny do doścignięcia?

Potrafię znaleźć kilka powodów mojej kreatywnej ociężałości, przynajmniej takich powierzchownych. Może chodzi o to, na przykład, że tym razem nie pisałem fantasy, tylko starałem się utrzymać atmosferę stosunkowego realizmu. Albo może o to, że dzielę pokój z dziewczyną i nie mam czasu albo prywatności. Albo o to, że sytuacja na studiach nie sprzyja pisaniu. Może?

Ale prawda jest taka, że w lipcu pisałem fantasy i też wlokłem się jak ślimak. Przy tej najnowszej powieści dziewczyna na każdym kroku motywowała mnie do pisania i dawała mi ile tylko czasu i samotności chciałem, a studia pozostawiały mi, przynajmniej w porównaniu do poprzednich lat, mnóstwo wolnego czasu. No to o co w końcu chodzi?

Może to perfekcjonizm. Może już nie zadowala mnie pisanie byle gówna, byle zapisać strony. Może się wypaliłem przez te kilka lat udziału w tym wydarzeniu. Albo – czy to możliwe? - może NaNo już nie jest dla mnie takie nowe ani takie ważne. Może trzeba sięgnąć po coś innego?

A jednak stare uczucia pozostały. Niespodziewana miłość do nowo poznanych postaci. Atakujące znienacka pomysły na sceny i motywy, czasem na zupełnie powieści i opowiadania. Poczucie, że jest się na właściwym miejscu, a świat otwiera się przed tobą, żeby cię zainspirować. Dziwna euforia, niespodziewane przypływy inspiracji, nieporównywalnie lepsza samoocena. Wszystko to, co sprawia, że wracam co rok do tego szalonego wyzwania, wróciło i w tym roku, choć z opóźnieniem i być może z mniejszym impetem.

Najbardziej jednak zachodzę w głowę: jak nie NaNo, to co? Gdzie się wyżywać na podłożu literackim, na forach? Na blogu? Pisać bez celu do szuflady już próbowałem i, uwierzcie, łatwo stracić zainteresowanie. NaNo to niby też do szuflady, albo dla wąskiego grona odbiorców, no ale już z większym celem, człowiek się czuje częścią całości. Co, jeśli nie NaNo? Gdy coś wymyślę, dowiecie się pierwsi.


A skoro już o moich NaNowych wypocinach i wychodzeniu z szuflady mowa: może by tak opublikować tu niektóre z tych powieści?